Jedna noc to najdoskonalszy one-shot pod względem technicznym, jaki udało mi się napisać. Sama opowiastka została stworzona kilka lat temu, ale ciągle wysyłanie jej na konkursy sprawiło, że była ona udoskonalana i poprawiana niezliczoną ilość razy. Osobiście uważam, że moje aktualne umiejętności pisarskie nie są wystarczające, żeby wyciągnąć z tego coś więcej.
Ta króciutka historia opowiada o pewnym jeźdźcu, który wybrał się w przejażdżkę konną po Bieszczadach. W trakcie podróży zdarza się jednak coś niesamowitego. Odkrywamy, że nasz bohater jest kimś więcej, niż tylko człowiekiem...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cichy stukot podkutych kopyt rozległ się w powietrzu. Dźwięk ten momentalnie wywołał zaciekawienie wśród wielu turystów, wybierających się akurat tą drogą na przyjemną wycieczkę po bieszczadzkich górach. Zgodnie z oczekiwaniem, ujrzeli oni konia, karego wierzchowca, stępującego płynnie przed siebie po bulwarze. Rumak tu i ówdzie rzucał zaciekawione spojrzenia, parskając z rzadka na niektórych przechodniów, w zachowaniu stanowiąc kompletne przeciwieństwo swego jeźdźca – spokojnego, a nawet nieco znudzonego mężczyznę. Był on niewysoki i raczej drobnej postury, swym odzieniem sprawiając wrażenie jakiegoś podróżnika, pochodzącego z całkiem innych krajów. Cały jego ubiór był skórzany, koloryzowany w różnych tonacjach popielatego i niebieskiego. Na nogach nosił wyczyszczone na błysk oficerki, tułów okrywał długi płaszcz podróżny, a oczy przysłaniał mu duży, kowbojski kapelusz. Nieliczni obserwatorzy byli w stanie dostrzec nikły uśmieszek, tańczący na twarzy podróżnika, skrytej pod okryciem głowy. Lecz po niedługiej chwili, stukot kopyt utonął w ryku pobliskiej rzeki, zmąconej tego dnia przez nocny deszcz. Turyści stracili zainteresowanie nieznajomym...
Jeździec jednak podążał dalej. Po jakimś czasie brukowany deptak dobiegał końca. Szlak wskazywał, że podróżnik powinien skręcić w las, na wyznaczoną ścieżkę. Zrobił to. Oddał swojemu wierzchowcowi trochę luzu, ażeby koń mógł bez przeszkód skupić uwagę na podłożu. Jadąc między drzewami, otoczeni jedynie przez przyrodę, obaj się odprężyli. Co kilka chwil zaszumiał mały, niewidoczny strumyk, co krótki moment zaśpiewał ptak. A czas płynął leniwie, nieśpiesznie. Jeździec nawet nie zauważył, kiedy minął chłód poranka. Zamglone powietrze rozwiało się i teraz słońce mogło bez przeszkód prześwitywać przez liście koron drzew.
Kilka chwil później podróżnik dojechał do niewielkiej, płytkiej rzeki. Szlak skręcał w prawo. On jednak kazał rumakowi jechać na wskroś potoku. Koń niepewnie stawiał nogi w zimnej wodzie, dokładnie zastanawiając się nad każdym krokiem. Nosem niemalże dotykał tafli, próbując wypatrzyć potencjalne zagrożenie w postaci luźnych kamieni i ukrytych dołków. Jeździec uśmiechnął się szeroko widząc ostrożność konia. Potok sięgał wierzchowcowi zaledwie pęcin. Ale gdy w końcu dotarli na drugi brzeg, koń wrócił do normalnego tempa. Teraz jechali przez kompletną dzicz, choć mężczyzna sprawnie manewrował między gęstymi krzewami, powalonymi drzewami i innymi przeszkodami. Sprawiał wrażenie kogoś, kto doskonale zna drogę. Jego samopoczucie polepszało się z każdym przejechanym metrem. Myśl o nadchodzących wydarzeniach, o kończącym się okresie oczekiwania, wprawiała go w fantastyczny nastrój.
Przeminęła godzina, potem następna... Jeździec dotarł na niewielką polanę, gdzie postanowił się zatrzymać, zaraz obok starego, powalonego drzewa. Jego zegarek wskazywał piętnastą trzydzieści cztery. Miał dużo czasu. Zsiadł więc z konia i rozsiodłał go nieśpiesznie. Założył mu kantar i przywiązał długim uwiązem do pobliskiego pnia. Koń od razu zaczął skubać trawę. Tymczasem podróżnik rozkulbaczył z siodła spory zwitek materiału i linek. Namiot miał już trzydzieści lat i nosił ślady wielu wypraw. Żeby go rozłożyć, podróżnik musiał znaleźć dwa solidne kije, potrzebne do podparcia zielonej płachty materiału, co nie stanowiło trudnego zadania. Widać było wprawę w ruchach mężczyzny, rozbijającego obóz. Jeszcze tylko rozpalił ognisko i usiadł obok wierzchowca, opierając się o pień. Zwierze spojrzało na niego żywymi oczami, przeżuwając trawę.
Minął jakiś czas. Podróżnik dopijał już trzecią herbatę, zaparzoną w starym, stalowym imbryku. Oczekiwanie przeciągało się, a każda minuta złośliwie trwała znacznie dłużej niż zwykle. W końcu jednak leniwe słońce poczęło tonąć wśród drzew, czerwieniąc się jakby ze złości, że musi ustąpić ciemności. Zrobiło się chłodno. Do tej pory w miarę spokojny i cichy las zaczął nabierać życia. Symfonia dźwięków i głosów nabierała na sile, wraz z pogłębiającą się nocą. Jeździec ubrał płaszcz i dorzucił opału do ognia. Koń natomiast niezbyt przejmował się nocnym koncertem, patrząc zaintrygowany na wychylający się zza drzew jasny księżyc w pełni. Zwierzę próbowało zrozumieć o co chodzi w tym zjawisku. Było inteligentne, ale nie wystarczająco. Koń doszedł do wniosku, że tak po prostu jest i nie ma co się nad tym rozwodzić. Skubnięcie jeszcze raz trawy było ciekawszym zajęciem.
Mężczyzna wstał nagle, zakładając kapelusz na głowę. Wreszcie nadszedł czas. Podszedł niespiesznym krokiem do swojego konia i odpiął mu kantar. Karosz spojrzał na człowieka zainteresowanym wzrokiem. Coś wisiało w powietrzu.
Tarcza księżyca zajaśniała niespodziewanie. Smugi światła poczęły spływać z nieba niczym śnieżny puch, sunący po górskim stoku. Światło zalało mężczyznę i konia wypełniając im cały świat. Dookoła nich zaczęły powstawać kolory. Były one jasne, lecz nierozróżnialne przez ludzie oko. Barwy powoli zaczęły przybierać kształty, żeby nagle eksplodować, rozpryskując się po całym świecie...
Znaleźli się na równinie, zewsząd otoczonej odległymi górami, wierzchołki których ginęły w gęstych chmurach. Z rzadka pojedyncze promienie słoneczne przebijały się przez niewielkie otwory w białych obłokach, padając na piękne, różnokolorowe kwiaty, dumnie prezentujące swe płatki wśród bujnej trawy, falującej lekko w rytmie powiewów wiatru. Całość zapierała dech w piersiach i ktoś, kto nie miał jeszcze okazji spoglądać na ten krajobraz, mógłby istotnie poczuć się nieco oszołomiony widokiem.
Ale nie przybysze, dla których nie był to pierwszy raz. Koń otrząsnął się. Nie lubił tego momentu zmiany. Od niechcenia spojrzał na swojego pana. Nie zobaczył człowieka, lecz duże, pokryte łuskami stworzenie o błoniastych skrzydłach, białych kolcach na grzbiecie i długim na kilka metrów ogonie. Nie zdziwił się. Za każdym razem tak było. Fioletowy smok stał przez chwilę w bezruchu. Nagle jednak podniósł głowę i zaczął wypatrywać czegoś na niebie. W oddali pojawił się niewielki, czarny punkcik. Rósł on z wolna, przybierając najpierw kształt, potem kolor. Wkrótce, przed nimi wylądowała przepiękna smoczyca, o srebrno-szarych łuskach, naznaczonych czarnymi liniami; o skrzydłach niezbyt szerokich lecz imponujących; o niebieskich, szparkowatych oczach, z których biła ogromna inteligencja; o ciele smukłym, poruszającym się z pełną gracją i płynnością, począwszy od dumnie uniesionej głowy, kończąc na długim ogonie, czubek którego kołysał się w rytmie pulsującej krwi smoka.
Koń niecierpliwił się. Była jedna rzecz, która podobała mu się w tym miejscu – nie odczuwał żadnych trosk ani strachu przed czymkolwiek. Magia biegu nie była niczym skażona, a pozostawała jedynie czysta esencja galopu. Chciał pędzić bez opamiętania... Ale smoki patrzyły się tylko na siebie. Zdawały się chłonąć każdą chwilę. Nagle oba rzuciły się na siebie, wpadając w utęskniony uścisk. Ich ogony splotły się w jedno, tak jak całe ciała, a dwie pary skrzydeł schroniły tulące się stworzenia przed całym światem. Minęła długa chwila, zanim się rozłączyły. Smoczyca podeszła do znudzonego konia, który ożywił się momentalnie. Wierzchowiec patrzył na łuskowatą istotę wielkimi oczami, dysząc ciężko. Zwierze się jej nie bało, lecz dwa razy większe stworzenie przytłaczało go. Ona zniżyła głowę na poziom oczu konia i przyjrzała mu się. Ciężko było wyczuć co myśli smok, lecz jej oczy nie wyrażały wrogości, a nawet można było dostrzec iskrę przyjaźni. Dotknęła nagle swym pyskiem nosa karosza, po czym odwróciła się szybko i wzbiła w niebo. Fioletowołuski przyglądał się tej scenie z zainteresowaniem. Ruszył za smoczycą, wręcz emanując radością. Koń kompletnie nie wiedział co o tym myśleć. Próbował jakoś interpretować zachowanie skrzydlatej istoty, lecz kiedy zorientował się, że został w tyle, ruszył biegiem za lecącymi towarzyszami.
W powietrzu smoki czuły, że żyją. Ale dopiero będąc ze sobą, osiągnęły szczęście... prawdziwie szczęście. Latały dookoła siebie, tańcząc w podniebnym tańcu. Ich ciała stykały się bez przerwy. Smoczycy pociekło kilka łez radości. Krople spadały długo na ziemię targane wiatrem, kiedy jedna z nich znalazła się metr nad ziemią, nagły podmuch, wywołany przez przebiegającego obok konia, pchnął ją na duży, czerwony kwiat. Płatki zalśniły w słońcu.
Czas minął tak szybko... tak beztrosko. Smoki nie chciały się rozstawać. Leżały na skraju dużej przepaści, oglądając zachodzące słońce. Koń stał kawałek za nimi, czekając na powrót. W jego oczach odbijała się już prawie niewidoczna, pomarańczo-czerwona tarcza. Przybysze wiedzieli... ich czas się skończył. Ten moment był zawsze najtrudniejszy. Smoczyca ostatni raz przytuliła się do ciała ukochanego, lecz nie poczuła go już. Ze smutkiem zdołała jeszcze dostrzec rozwiewający się fioletowy pył...
Rankiem podróżnik znów wjechał na deptak. Rzeka biegnąca wzdłuż bulwaru opadła znacznie i uspokoiła się, nie szumiąc już tak intensywnie jak poprzedniego dnia. Przypadkowi turyści zaciekawieni przyglądali się jeźdźcowi... On zamyślony nie zwracał na nich uwagi. Jego wędrówka na razie dobiegła końca. Poprawił swój kapelusz, ukrywając oczy. Z jego kamiennej twarzy nie można było nic wyczytać.
– Nienawidzę was... – mruknął jeździec do swojego konia. Ten zerknął do tyłu, słysząc głos swego pana. – Bo przez to, że was tak kocham, nie mogę wrócić...
Stukot podkutych kopyt roznosił się w powietrzu...
Jedna noc
Cichy stukot podkutych kopyt rozległ się w powietrzu. Dźwięk ten momentalnie wywołał zaciekawienie wśród wielu turystów, wybierających się akurat tą drogą na przyjemną wycieczkę po bieszczadzkich górach. Zgodnie z oczekiwaniem, ujrzeli oni konia, karego wierzchowca, stępującego płynnie przed siebie po bulwarze. Rumak tu i ówdzie rzucał zaciekawione spojrzenia, parskając z rzadka na niektórych przechodniów, w zachowaniu stanowiąc kompletne przeciwieństwo swego jeźdźca – spokojnego, a nawet nieco znudzonego mężczyznę. Był on niewysoki i raczej drobnej postury, swym odzieniem sprawiając wrażenie jakiegoś podróżnika, pochodzącego z całkiem innych krajów. Cały jego ubiór był skórzany, koloryzowany w różnych tonacjach popielatego i niebieskiego. Na nogach nosił wyczyszczone na błysk oficerki, tułów okrywał długi płaszcz podróżny, a oczy przysłaniał mu duży, kowbojski kapelusz. Nieliczni obserwatorzy byli w stanie dostrzec nikły uśmieszek, tańczący na twarzy podróżnika, skrytej pod okryciem głowy. Lecz po niedługiej chwili, stukot kopyt utonął w ryku pobliskiej rzeki, zmąconej tego dnia przez nocny deszcz. Turyści stracili zainteresowanie nieznajomym...
Jeździec jednak podążał dalej. Po jakimś czasie brukowany deptak dobiegał końca. Szlak wskazywał, że podróżnik powinien skręcić w las, na wyznaczoną ścieżkę. Zrobił to. Oddał swojemu wierzchowcowi trochę luzu, ażeby koń mógł bez przeszkód skupić uwagę na podłożu. Jadąc między drzewami, otoczeni jedynie przez przyrodę, obaj się odprężyli. Co kilka chwil zaszumiał mały, niewidoczny strumyk, co krótki moment zaśpiewał ptak. A czas płynął leniwie, nieśpiesznie. Jeździec nawet nie zauważył, kiedy minął chłód poranka. Zamglone powietrze rozwiało się i teraz słońce mogło bez przeszkód prześwitywać przez liście koron drzew.
Kilka chwil później podróżnik dojechał do niewielkiej, płytkiej rzeki. Szlak skręcał w prawo. On jednak kazał rumakowi jechać na wskroś potoku. Koń niepewnie stawiał nogi w zimnej wodzie, dokładnie zastanawiając się nad każdym krokiem. Nosem niemalże dotykał tafli, próbując wypatrzyć potencjalne zagrożenie w postaci luźnych kamieni i ukrytych dołków. Jeździec uśmiechnął się szeroko widząc ostrożność konia. Potok sięgał wierzchowcowi zaledwie pęcin. Ale gdy w końcu dotarli na drugi brzeg, koń wrócił do normalnego tempa. Teraz jechali przez kompletną dzicz, choć mężczyzna sprawnie manewrował między gęstymi krzewami, powalonymi drzewami i innymi przeszkodami. Sprawiał wrażenie kogoś, kto doskonale zna drogę. Jego samopoczucie polepszało się z każdym przejechanym metrem. Myśl o nadchodzących wydarzeniach, o kończącym się okresie oczekiwania, wprawiała go w fantastyczny nastrój.
Przeminęła godzina, potem następna... Jeździec dotarł na niewielką polanę, gdzie postanowił się zatrzymać, zaraz obok starego, powalonego drzewa. Jego zegarek wskazywał piętnastą trzydzieści cztery. Miał dużo czasu. Zsiadł więc z konia i rozsiodłał go nieśpiesznie. Założył mu kantar i przywiązał długim uwiązem do pobliskiego pnia. Koń od razu zaczął skubać trawę. Tymczasem podróżnik rozkulbaczył z siodła spory zwitek materiału i linek. Namiot miał już trzydzieści lat i nosił ślady wielu wypraw. Żeby go rozłożyć, podróżnik musiał znaleźć dwa solidne kije, potrzebne do podparcia zielonej płachty materiału, co nie stanowiło trudnego zadania. Widać było wprawę w ruchach mężczyzny, rozbijającego obóz. Jeszcze tylko rozpalił ognisko i usiadł obok wierzchowca, opierając się o pień. Zwierze spojrzało na niego żywymi oczami, przeżuwając trawę.
Minął jakiś czas. Podróżnik dopijał już trzecią herbatę, zaparzoną w starym, stalowym imbryku. Oczekiwanie przeciągało się, a każda minuta złośliwie trwała znacznie dłużej niż zwykle. W końcu jednak leniwe słońce poczęło tonąć wśród drzew, czerwieniąc się jakby ze złości, że musi ustąpić ciemności. Zrobiło się chłodno. Do tej pory w miarę spokojny i cichy las zaczął nabierać życia. Symfonia dźwięków i głosów nabierała na sile, wraz z pogłębiającą się nocą. Jeździec ubrał płaszcz i dorzucił opału do ognia. Koń natomiast niezbyt przejmował się nocnym koncertem, patrząc zaintrygowany na wychylający się zza drzew jasny księżyc w pełni. Zwierzę próbowało zrozumieć o co chodzi w tym zjawisku. Było inteligentne, ale nie wystarczająco. Koń doszedł do wniosku, że tak po prostu jest i nie ma co się nad tym rozwodzić. Skubnięcie jeszcze raz trawy było ciekawszym zajęciem.
Mężczyzna wstał nagle, zakładając kapelusz na głowę. Wreszcie nadszedł czas. Podszedł niespiesznym krokiem do swojego konia i odpiął mu kantar. Karosz spojrzał na człowieka zainteresowanym wzrokiem. Coś wisiało w powietrzu.
Tarcza księżyca zajaśniała niespodziewanie. Smugi światła poczęły spływać z nieba niczym śnieżny puch, sunący po górskim stoku. Światło zalało mężczyznę i konia wypełniając im cały świat. Dookoła nich zaczęły powstawać kolory. Były one jasne, lecz nierozróżnialne przez ludzie oko. Barwy powoli zaczęły przybierać kształty, żeby nagle eksplodować, rozpryskując się po całym świecie...
Znaleźli się na równinie, zewsząd otoczonej odległymi górami, wierzchołki których ginęły w gęstych chmurach. Z rzadka pojedyncze promienie słoneczne przebijały się przez niewielkie otwory w białych obłokach, padając na piękne, różnokolorowe kwiaty, dumnie prezentujące swe płatki wśród bujnej trawy, falującej lekko w rytmie powiewów wiatru. Całość zapierała dech w piersiach i ktoś, kto nie miał jeszcze okazji spoglądać na ten krajobraz, mógłby istotnie poczuć się nieco oszołomiony widokiem.
Ale nie przybysze, dla których nie był to pierwszy raz. Koń otrząsnął się. Nie lubił tego momentu zmiany. Od niechcenia spojrzał na swojego pana. Nie zobaczył człowieka, lecz duże, pokryte łuskami stworzenie o błoniastych skrzydłach, białych kolcach na grzbiecie i długim na kilka metrów ogonie. Nie zdziwił się. Za każdym razem tak było. Fioletowy smok stał przez chwilę w bezruchu. Nagle jednak podniósł głowę i zaczął wypatrywać czegoś na niebie. W oddali pojawił się niewielki, czarny punkcik. Rósł on z wolna, przybierając najpierw kształt, potem kolor. Wkrótce, przed nimi wylądowała przepiękna smoczyca, o srebrno-szarych łuskach, naznaczonych czarnymi liniami; o skrzydłach niezbyt szerokich lecz imponujących; o niebieskich, szparkowatych oczach, z których biła ogromna inteligencja; o ciele smukłym, poruszającym się z pełną gracją i płynnością, począwszy od dumnie uniesionej głowy, kończąc na długim ogonie, czubek którego kołysał się w rytmie pulsującej krwi smoka.
Koń niecierpliwił się. Była jedna rzecz, która podobała mu się w tym miejscu – nie odczuwał żadnych trosk ani strachu przed czymkolwiek. Magia biegu nie była niczym skażona, a pozostawała jedynie czysta esencja galopu. Chciał pędzić bez opamiętania... Ale smoki patrzyły się tylko na siebie. Zdawały się chłonąć każdą chwilę. Nagle oba rzuciły się na siebie, wpadając w utęskniony uścisk. Ich ogony splotły się w jedno, tak jak całe ciała, a dwie pary skrzydeł schroniły tulące się stworzenia przed całym światem. Minęła długa chwila, zanim się rozłączyły. Smoczyca podeszła do znudzonego konia, który ożywił się momentalnie. Wierzchowiec patrzył na łuskowatą istotę wielkimi oczami, dysząc ciężko. Zwierze się jej nie bało, lecz dwa razy większe stworzenie przytłaczało go. Ona zniżyła głowę na poziom oczu konia i przyjrzała mu się. Ciężko było wyczuć co myśli smok, lecz jej oczy nie wyrażały wrogości, a nawet można było dostrzec iskrę przyjaźni. Dotknęła nagle swym pyskiem nosa karosza, po czym odwróciła się szybko i wzbiła w niebo. Fioletowołuski przyglądał się tej scenie z zainteresowaniem. Ruszył za smoczycą, wręcz emanując radością. Koń kompletnie nie wiedział co o tym myśleć. Próbował jakoś interpretować zachowanie skrzydlatej istoty, lecz kiedy zorientował się, że został w tyle, ruszył biegiem za lecącymi towarzyszami.
W powietrzu smoki czuły, że żyją. Ale dopiero będąc ze sobą, osiągnęły szczęście... prawdziwie szczęście. Latały dookoła siebie, tańcząc w podniebnym tańcu. Ich ciała stykały się bez przerwy. Smoczycy pociekło kilka łez radości. Krople spadały długo na ziemię targane wiatrem, kiedy jedna z nich znalazła się metr nad ziemią, nagły podmuch, wywołany przez przebiegającego obok konia, pchnął ją na duży, czerwony kwiat. Płatki zalśniły w słońcu.
Czas minął tak szybko... tak beztrosko. Smoki nie chciały się rozstawać. Leżały na skraju dużej przepaści, oglądając zachodzące słońce. Koń stał kawałek za nimi, czekając na powrót. W jego oczach odbijała się już prawie niewidoczna, pomarańczo-czerwona tarcza. Przybysze wiedzieli... ich czas się skończył. Ten moment był zawsze najtrudniejszy. Smoczyca ostatni raz przytuliła się do ciała ukochanego, lecz nie poczuła go już. Ze smutkiem zdołała jeszcze dostrzec rozwiewający się fioletowy pył...
***
Rankiem podróżnik znów wjechał na deptak. Rzeka biegnąca wzdłuż bulwaru opadła znacznie i uspokoiła się, nie szumiąc już tak intensywnie jak poprzedniego dnia. Przypadkowi turyści zaciekawieni przyglądali się jeźdźcowi... On zamyślony nie zwracał na nich uwagi. Jego wędrówka na razie dobiegła końca. Poprawił swój kapelusz, ukrywając oczy. Z jego kamiennej twarzy nie można było nic wyczytać.
– Nienawidzę was... – mruknął jeździec do swojego konia. Ten zerknął do tyłu, słysząc głos swego pana. – Bo przez to, że was tak kocham, nie mogę wrócić...
Stukot podkutych kopyt roznosił się w powietrzu...
0 komentarze:
Prześlij komentarz