"Małe jest piękne cz.5".
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie zawsze można patrzeć
na świat optymistycznie. Są tacy, którzy ignorują złe sytuacje i
idą dalej, ale spróbujcie po prostu odlecieć lekkim myśliwcem,
kiedy celuje w was setka dział laserowych, gotowych w każdej chwili
do wypalenia. Tak się nie da. Czasem nawet najwięksi optymiści są
zmuszeni do zaakceptowania faktu, że położenie w którym się
znaleźli, jest beznadziejne. Że nic już nie da się zrobić...
– Tym razem chyba już
naprawdę po nas – mruknął niezadowolony Steve.
Ale czy oznacza to, że
trzeba się od razu smucić i popadać w rozpacz? Czy trafienie w
życiowy zaułek musi się równać porażce?
Kapitan Jack spojrzał na
swojego towarzysza, uśmiechając się.
– Steve – przemówił
radośnie. – Ale pomyśl jak to spektakularnie będzie wyglądać,
kiedy wszyscy w nas wystrzelą. I ile baterii na to zużyją!
Bo Jack tak właśnie nie
myślał, nie uważał, że przegrał. Był optymistą, owszem, ale
nawet on umiał z pewną dozą realizmu spojrzeć na świat, nawet kiedy
życie mu tak dobitnie pokazywało, że to już koniec. Niczego
jednak nie żałował. Przeżył swoje życie tak jak tego chciał.
Mógł zwiedzać kosmos, widział tam rzeczy, które przeciętnemu
mieszkańcowi planety nawet się nie śniły. Przytaknął głową...
Nie żałował.
– Taa – odparł
Steve nieco raźniej. – Chociaż wolałby to oglądać z boku.
Doszedł ich pisk
ładujących energię dział.
– Dzięki Jack. To był
zaszczyt z tobą latać – dodał szybko towarzysz, też się
uśmiechając.
Kapitan nie odpowiedział.
Nie było takiej potrzeby. Chwycił za swój termos i łyknął z
niego. Ten ostatni raz...
Nagle zastygł w
bezruchu. Rozszerzyły mu się źrenice, żyły wydęły na
skroniach. Puszka wysunęła się bezwładnie z ręki pilota,
wylewając zawartość na jego spodnie. Steve zastygł w przerażeniu.
To była... Herbata!
– Tak mnie w konia
robić!? – ryknął kapitan.
Pchnął z furią ster,
lasery wrogów wystrzeliły. Uniknęli! Kilka krążowników
eksplodowało z hukiem, podziurawione przez własnych towarzyszy.
Lekki myśliwiec odpalił do przodu, Jack jednym ruchem przeciągnął
dłoń po panelu sterowania, wyłączając wszystkie wspomagacze.
Wroga flota już szykowała się na kolejną salwę. Jack dobił do
najbliższego krążownika, wystrzelił laserami prosto w jego
silnik. Powłoki odbiły jednak cios.
Przeklął paskudnie,
poderwał nagle statek! Dziesiątki pocisków przeleciało im pod
poszyciem, trafiając prosto w nieszczęsnego krążownika. Kolejna
eksplozja. Odbił nagle w prawo. Kilka przeciwników przełączyło
się na szybkie działa. Strumienie czerwonego światła zaczęły
śmigać tuż obok nich. Jack jednak wszystkie unikał! Był wściekły,
jego oczy płonęły czystą furią.
Steve schował się pod
fotelem, był przerażony. Zasłonił głowę rękami i jęczał coś
w majakach.
– Herbatę zamiast
mojej świętej kawy! – ryknął znowu kapitan.
Obleciał jakiś okręt
wojenny wokół, znalazł się na jego tyłach. Walnął z pięści w
jeden z guzików, klapa kokpitu otworzyła się z sykiem na kilka
sekund.
– W tyłek se to
wsadź! – krzyknął i cisnął termosem prosto w wspomagającą turbinę ogromnego statku.
Lekki myśliwiec
odleciał, akurat usuwając się z drogi kolejnej salwie. Obrażenia,
które otrzymał wrogi okręt wojenny nie były jednak nawet w
połowie tak niszczycielskie (przez jego potężne powłoki), jak
metalowa puszka, która zrobiła sieczkę z wirników w silniku
wroga. Nastąpiło kilka eksplozji w jego okolicach, pojawiły się
kłęby czarnego dymu. Pojazd zaczął tracić nośność i z wolna
zaczął opadać ku ziemi. Rozpędzał się coraz szybciej, aż w
końcu z hukiem spadł z wysokości pół kilometra, nie przypadkowo, na
ogromny hangar stoczni, gdzie pracował inżynier Tomasz Młotek.
– Tak! Żryj to! –
krzyknął Jack, widząc jak perfekcyjnie trafił wrogim okrętem do
celu.
Zatrzymał się na
moment, patrząc wściekle na wrogą armię.
– Teraz wasza kolej! –
wrzasnął i ruszył do ataku.
Strzelał, unikał,
markował, prowokował ognień przyjacielski! Był demonem, człowiek
nie mógł mieć tak szybkich reakcji! Wróg jeden za drugim spadał
bezsilnie ku ziemi, zdobiąc niebo smugą czarnego dymu. Przeciwnik
próbował wszystkiego! Szybkich dział, ataków z broni jonowej,
nawet gwiazda śmierci raz wystrzeliła! Nic nie działało, a w
przypadku tego ostatniego, nawet zaszkodziło, kiedy kilkanaście
okrętów wojennych zostało po prostu przeciętych na pół. Lekki
myśliwiec był zbyt mały, a wrogiej wloty, skupiającej się wokół
niego, za dużo.
Oczywiście w berserku
Jack nie zauważył, że już minęło dziewięć minut. Przyjacielskie
wsparcie czekało spokojnie na orbicie, obserwując walkę na radarach.
Trochę nie wiedzieli, czy powinni się w ogóle wtrącać, więc postanowili po prostu podryfować w kosmosie, żeby postrzelać do wroga, kiedy będzie się on wycofywać. A nie trwało to długo. Agresorowi zaczęło kończyć się paliwo oraz energia i flota zmuszona została do ucieczki w przestrzeń kosmiczną. Tam
już tylko kilku nieszczęśników padło ofiarom oczekującego wsparcia.
Jack strzelał jeszcze
trochę na oślep, kiedy dostrzegł nagle, że został sam, gdzieś
na wysokości dwóch kilometrów. Zamrugał oczami, rozglądnął
się.
– Och. Chyba się
troszkę zdenerwowałem – powiedział, jakby zaskoczony.
Troszkę? – pomyślał
Steve, który ciągle leżał skulony na ziemi. Trząsł się,
cały przerażony.
– Jesteś psychopatą!
– krzyknął.
0 komentarze:
Prześlij komentarz