"Wojna niekonwencjonalna".
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Było ich dokładnie dwieście trzydzieści sześć okrętów wojennych i czterysta krążowników. Nie obawiali się oporu ani nieprzyjacielskiej floty. Nie przylecieli tu, żeby jednać sobie przyjaciół, szerzyć pokój i radości. Byli zaprawionymi w boju wojownikami, którzy całe swoje życie zawierzyli panience Wojnie. Żołnierzami, którzy nie wiedzieli co to strach i tchórzostwo. Nikt nie mógł się im sprzeciwiać, a każdy kto próbował... ginął. Bezwzględni, brutalni i nieprzewidywalni. To była właśnie jego armia... jego dzieci.
Admirał floty kolonii Napisz To Nie Będę Atakować, Faszwi Ratakastart, przyglądał się ich wspaniałej inwazji na tę nędzną planetę, nazwy której nawet nie pamiętał. Miał gdzieś, czy żyła tu młoda cywilizacja i czy dopiero zaczynała swoją przygodę w galaktyce. Obchodził go tylko rozkaz - pokazać, kto tu rządzi. Na początku myślał, że jego władca dał mu w końcu jakieś wyzwanie, ale szybko się rozczarował... Ich trzy sondy szpiegowskie tuż przed zniszczeniem wysłały raport, że same prawie unieszkodliwiły jedyny lekki myśliwiec, i że nie odnalazły praktycznie żadnego oporu. Admirał miał jeszcze nadzieję, że przeciwnik w jakiś sposób zamaskował swoje jednostki, ale nie zapowiadało się nawet na to... Podczas samego ataku serce mu drgnęło na ułamek sekundy, kiedy zapiszczały kontrolki bezpieczeństwa w jego statku, lecz znowu posmutniał widząc, że to zwykłe pociski balistyczne. Niestety - pospolite wyrzutnie rakiet. Dostrzegł jeszcze budujące się lekkie lasery. I po za tym pustka.
Trudno więc, może następnym razem dostanie coś na miarę swoich umiejętności. Rozprawili się w mgnieniu oka z tymi kilkoma wyrzutniami, zostawiając po nich jedynie wyrwę w ziemi i wylądowali całą swoją flotą na wielkiej płycie lotniska, tuż przy głównej stoczni. Śluza jego statku flagowego otarła się z sykiem i Faszwi wyszedł na powierzchnie, zostawiając owieczkę (tak pieszczotliwie nazywał swój pojazd) za sobą. Pierwsze co rzuciło mu się w oczy, to szereg świecących tabliczek i strzałek, prowadzących, jak same głosiły, do skarbca. Prychnął rozbawiony. Pomijając już sklerozę załogi wrogiej planety, która widocznie miała problem z zapamiętaniem gdzie składować zdobyte w walce surowce. Czy oni naprawdę mieli nadzieję, że kiedykolwiek wygrają jakąkolwiek bitwę? Żałosne. Chwycił za swój kołnierz i mruknął do wszytego tam mikrofonu:
- Do wszystkich jednostek. Bierzemy co mają w skarbcu, ładujemy do bagażników i spadamy stąd.
Włazy innych statków otwarły się niemalże równocześnie. Kapitanowie swych jednostek opuścili pojazdy i razem udali się do wielkiego, betonowego bunkra, który miał być rzekomo, planetarnym skarbcem. Drzwi do budynku stały szeroko otwarte. Bez zastanowienia weszli do środka.
Wnętrze było mroczne i surowe. Na tylnej ścianie wisiały trzy duże wyświetlacze, który wskazywały stan ilościowy najważniejszych surowców przemysłowych – metalu, kryształu i deuteru. Pierwszych dwóch było ledwie kilka kilo, o czym zresztą świadczyła kupka tychże minerałów, leżąca na środku bunkra, a paliwa brakowało w ogóle. Co kilka sekund z ciemności pod sklepieniem budynku wypadał kawałek żelaza, a nieco rzadziej, kryształu. Admirał spojrzał krytycznie na łup i wzruszył ramionami.
- Do wora to i wracamy – rozkazał.
***
Generał Zsuiram Iksonauzdup spojrzał na chorążego Marcina Kolano i kiwnął głową. Wyskoczyli nagle z kryjówki pod ziemią i złapali za wrota skarbca. Jednym wspólnym ruchem zasunęli bramę i założyli kłódkę.
- Buhahahaha – zaśmiał się dowódca armii Imperatora i spojrzał podekscytowany na całą flotę statków, stojących kilkaset metrów dalej. – Zawsze mnie dziwiło, czemu planety przestają się bronić, kiedy tracą flotę. Haha! Jestem genialny! Hmm... w sumie mogliśmy ich zaprowadzić pod gotowe karabiny łańcuchowe... Czemu tak nie zrobiłem?
- Ale Generale. Czy takie coś jest dozwolone? – zapytał szybko pomagier.
- A czemu nie? – mruknął zaskoczony.
Chwycił za krótkofalówkę w jego kieszeni i przełączył na kanał pilotów obcej floty.
- Tutaj eeee... wasz dowódca. – zawołał po chwili wahania. – Przeszliśmy na stronę wroga. Powtarzam. Służymy teraz jedynemu prawdziwemu Imperatorowi, out.
Szczęśliwy westchnął, przyglądając się jego nowym statkom i odwrócił się, kierując swą usatysfakcjonowaną osobę do bazy. Rzucił jeszcze chorążemu Kolano na odchodne:
- Łap za farbę. Trzeba je przemalować.
0 komentarze:
Prześlij komentarz