Mówi się, że nawigacja samochodowa to narzędzie szatana. Nieco to przesadzone, bo myślę, że szatan wybrałby sobie inne, ciekawsze przedmioty, ale w sumie jak inaczej nazwać piekielne pudełko, które co sto pięćdziesiąt metrów mówi tym swoim uroczym głosikiem "zawróć w lewo", bo uwidziała mu się zapomniana przez Boga trasa, gdzieś na skraju świata? Cóż... wszystko zależy pewnie od ceny. Im droższy GPS tym lepszy. Ale co w wypadku, kiedy to NAPRAWDĘ jest narzędzie szatana?
Możecie mi wierzyć lub nie, ale ta historia wydarzyła się naprawdę. Wszystko zaczęło się odkąd dostałem propozycję pracy w niewielkiej firmie produkującej silniki elektryczne, czterdzieści kilometrów od Tarnowa, miasta w województwie Małopolskim. Nigdy nie miałem dobrej orientacji, a droga do firmy (z oczywistych przyczyn nie powiem jej nazwy) była kręta i prowadziła przez wiele małych lub większych wsi. Potrzebowałem jakiejś nawigacji, przynajmniej na pierwsze kilka razy, zanim nauczyłbym się trasy. Nie miałem jednak od kogo jej pożyczyć, a w moim telefonie GPS nie działał (pewnie spadł o jeden raz za dużo). Musiałem więc coś sobie kupić.
Nie lubię sklepów. Często to samo można ściągnąć z internetu, za znacznie mniejsze pieniądze. Usiadłem więc przed monitorem mojego wysłużonego już laptopa firmy, której nazwy też nie wymienię (bo połowa opowieści byłaby wypełniona bluzgami na jej temat) i zacząłem przeglądać internetowe oferty. Nie miałem pojęcia co kupić. Odwiedzałem niby fora i czytałem recenzje, ale opinie były tak losowe, że zdecydowałem się pokierować ceną. I tak funduszy nie miałem zbyt wiele, więc co mi szkodzi? Wylądowałem na Allegro, na normalnej, klasycznej aukcji, jakiej dawno nie widziałem. Przedmiot wystawiany został przez użytkownika Tothart. Nie posiadał on ani jednego komentarza i ani jednej sprzedaży. To była jego pierwsza licytacja. Normalnie unikam takich sprzedawców jak ognia (i nie tylko ja, skoro do tej pory nikt nie zalicytował wystawionego przez Tothrta urządzenia), ale tym razem postanowiłem zaryzykować, gdyż do końca została ledwie minuta, a nawigacja, jakiś chiński noname, wyceniony został od złotówki. Kliknąłem niepewnie „licytuj”, zastawiając się czy na pewno nie mam nic do stracenia. Jakieś ukryte kruczki, czegoś nie doczytałem? A z resztą, byłem pewien, że i tak aukcja będzie nie ważna. Sprzedawcy często ustawiali minimalną cenę, którą trzeba osiągnąć, żeby sprzedaż doszła do skutku i praktycznie nigdy takie zakupy nie wychodziły.
Dlatego kiedy po chwili dostałem e-maila, że wygrałem licytację, zacząłem się śmiać jak głupi. No ale cóż. Jakoś i tak nie spodziewałem się zobaczyć tego GPS'a. Pokręciłem głową. Było już ciemno, około dwudziestej trzeciej. Upiłem łyk herbaty i ciągle nie dowierzając w głupotę sprzedającego, przelałem tą nieszczęsną złotówkę na podane konto bankowe. Posiedziałem jeszcze chwilę na internecie, ale z racji, że mój komputer zaczął mocno przycinać, pożegnawszy jego producenta kilkoma ciepłymi słowami, rozłożyłem łóżko i ułożyłem się do snu.
Normalnie nie mieszkam w domu jednorodzinnym, a na pewno nie razem z rodzicami. Mam dwadzieścia jeden lat i jestem studentem, więc generalnie przesiaduje w Rzeszowie, wynajmując mieszkanie z moją dziewczyną. Tylko w czasie wakacji przebywałem w Tarnowie, a tę pracę o której wspomniałem wcześniej, dostałem na czas jednego miesiąca, coby wdrażać się w zawód i po skończeniu studiów móc już rozpocząć współpracę z firmą bez specjalnych przygotowań. Odpływając w krainę Morfeusza miałem świadomość, że został mi tak naprawdę ostatni tydzień luzu. Potem wolność miała się skończyć. Ta myśl nie była zbyt przyjemna, ale szybko zacząłem bardziej martwić się o nawigację. Czy zdąży przyjść? To była ostatnie, co pamiętam przed zaśnięciem.
Miałem jakieś głupie sny. Nie wiem do końca co to było, ale pamiętam fragmenty. Uciekałem. Był tam chyba las... i ciemna droga, w którą prowadziła mnie nawigacja. Chciałem tę drogę ominąć, ale ona mi kazała, nie chciała mi pozwolić jechać gdzie indziej. Kiedy jednak mi się udało zostać na głównej trasie, GPS tak skrzeczał "zawróć w lewo", że nie dało się tego znieść. Ten głos był straszny, jakby żywy...
Obudziłem się gwałtownie. Naprawdę rzadko śniły mi się koszmary i możecie nazwać mnie dziwakiem, ale ucieszyłem się. Lubiłem złe sny. Lubiłem się bać, kiedy miałem świadomość, że nic mi się nie stanie. Horrory, creepypasty... koszmary. Może to dlatego, że ogólnie jestem strachliwy i mam słabe nerwy. Nie wiem...
Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Zaspany spojrzałem na komórkę. Była dopiero ósma rano. Moi rodzice byli w pracy więc chcąc, nie chcąc, musiałem iść sprawdzić kogo diabli nieśli. Zarzuciłem szybko coś na siebie i niemalże zabijając się na schodach, dobiłem do drzwi.
Nikogo nie zastałem. Rozejrzałem się nieco zaskoczony. Pomyślałem, że musiałem tak długo się zbierać, aż ten ktoś sobie poszedł. Wzruszyłem ramionami i już miałem wracać do środka, kiedy nagle zobaczyłem paczkę, leżącą na betonowym słupku od ogrodzenia. Przekląłem kuriera. Tak się załatwia sprawy... Pewnie sam się podpisał i pojechał dalej. Mógł chociaż wrzucić tę paczkę do ogródka, żeby ktoś jej po prostu nie zabrał! Zły poczłapałem po pudełko owinięte szarym papierem, sprawdziłem przy okazji skrzynkę na listy i wróciłem do domu.
Zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem kto jest odbiorcą. Ja. Próbowałem sobie przypomnieć, czy czegoś nie zamawiałem. Oprócz nawigacji nic, ale przecież nie możliwe, żeby już przyszła. Pieniądze, ta cała nieszczęsna złotówka, nie zdążyły pewnie nawet wpłynąć na konto sprzedawcy. Zaciekawiony otwarłem paczkę. Szary papier dokładnie okrywał zwykłe, kartonowe pudełko, a to z kolei trzymało w swym wnętrzu niewielkie, czarne urządzenie z ekranem wielkim na całą przednią ścianę. Zaśmiałem się. Naprawdę udało mi się kupić tego GPS! I to praktycznie za darmo! Pokręciłem głową. Wciąż nie dowierzałem. Co prawda zastanawiało mnie, jak to możliwe, że paczka została dostarczona tak szybko, ale pomyślałem, że może sprzedawca mieszkał gdzieś blisko Tarnowa i przejeżdżał akurat obok mojego domu. Podekscytowany włączyłem urządzenie... a przynajmniej taki miałem zamiar, bo to wcale nie chciało się uruchomić. Bezceremonialnie rzuciłem GPS'a na stół. Wcale się nie przejąłem. Zdziwiłbym się, gdyby działało. Zrobiłem sobie kanapki i wróciłem z nawigacją do pokoju. Spróbowałem ją jeszcze podładować lub poszukać czegoś na jej temat w internecie, ale nie znalazłem nawet modelu czy jakiegokolwiek numeru, który identyfikowałby tego chińskiego noname'a. Wzruszyłem ramionami.
Dzień generalnie przeminął mi szybko. Rodzice wrócili o szesnastej trzydzieści. Pochwaliłem się im o moich rewelacjach z internetowych zakupów, ale ci mi nie uwierzyli. Nie dziwie się im. Sam bym nie uwierzył. Potem poszedłem z psem na spacer, pograłem na moim rozsypującym się laptopie i tak wybiła godzina dwudziesta trzecia dwadzieścia trzy. Czemu zwróciłem na nią uwagę? Jest takie powiedzenie, że jeżeli liczba godzin równa się liczbie minut, to ktoś o tobie myśli. Śmieszne, prawda? No ale ja na to zwracam uwagę. Lecz kiedy na zegarku wskoczyła dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery, w moim pokoju rozległa się cicha melodyjka. Serce podskoczyło mi do gardła i przerażony obrzuciłem wzrokiem całe pomieszczenie. W ciemności szybko zauważyłem, że coś na moim biurku zaczęło świecić. Stałem jak wryty, patrząc na uszkodzonego GPS'a, który sam się włączył. Serce waliło mi jak młot o kowadło, nie mogłem pozbierać myśli. Nagle skoczyłem do włącznika na światło i niemalże rozwalając plastik, pięścią zaświeciłem w pokoju.
To nie był żart, ani przywidzenie. Nawigacja naprawdę się włączała. Kręciło się niebieskie kółeczko na czarnym tle, oznaczające ładowanie systemu. Bałem się... Mieliście kiedyś tak, że się sam wam włączył telewizor, albo wentylator w komputerze? To już wywołuje gęsią skórkę, chociaż takie zdarzenia można łatwo wyjaśnić. Ale jak wyjaśnić ożycie czegoś, co miało być zepsute? Odetchnąłem głęboko. To jest elektronika. Przecież jestem studentem wydziału elektrotechniki. Doskonale wiem, że różne cuda dzieją się w takich urządzeniach. Coś, co nie ma prawa działać, działa, a coś co ma działać, nie działa. Widocznie, jak rzuciłem nawigacją o stół, jakiś styk musiał się załączyć, albo kabelek, który robił zwarcie, przestał. Nie wiem. Uspokoiłem się jednak i wziąłem urządzenie do ręki. Miało na sobie zainstalowanego jakiegoś własnego symbiana, który nie był podobny do niczego, co widziałem wcześniej. Chinole, jak zwykle musiały wymyślić coś swojego. Aż się bałem, co z aktualnością map, ale o dziwo, wszystkie drogi były na swoim miejscu. Nawet te poboczne, wiejskie dróżki, którymi tylko traktory dojeżdżają do swoich pól.
Wyłączyłem nawigację. Nie miałem już na nią nerwów. Nie wiem czemu. Pewnie to przez to nagłe włączenie. Chciałem tylko zasnąć, choć rozkołatane serce niezbyt na to pozwalało. Założyłem jednak słuchawki na uszy i zanurzyłem się w świecie muzyki. Pomogło.
Minęło kilka dni. Nawigacja jakoś wyleciał mi z głowy. Skoro działała i miała mapy, to po co mi o niej pamiętać? Nawet staruszkowi zapomniałem się pochwalić o interesie życia, chociaż uwielbiałem, kiedy coś udawało mi się bardziej niż jemu (ojciec nigdy nie zakupił czegoś takiego za tak tanio). Zostały jednak tylko trzy dni do pierwszego dnia pracy i zaczynałem gorączkowe przygotowywania. Przypominałem sobie podstawową wiedzę na temat silników elektrycznych, kompletowałem garnitur. Pod wieczór postanowiłem również ustawić trasę z mojego domu do miejsca pracy. Pomyślałem, że głupio by było, gdyby nagle się okazało, że ta funkcja nie działa, albo, że urządzenie nie łapie zasięgu z satelitą. Wszystko jednak poszło gładko. Nawet sam system operacyjny działał płynnie, w co ciężko było mi uwierzyć. Urządzenie niemalże od razu złapało fixa (czyli znalazło satelity) i wyznaczyło trasę. Tylko jakoś tak dziwnie, końcówkę trasy brało na około, zamiast jechać prosto do celu. No nic, od tamtego momentu sam trafię. Czterdzieści osiem kilometrów, pięćdziesiąt sześć minut do celu. Nieźle. I mam tak codziennie zapierniczać? No nic. Przynajmniej tyle, że miałem na piętnastą do pracy, na drugą zmianę, więc nie musiałem się obawiać wczesnego wstawania.
Jakoś byłem zmęczony tego dnia. Krzątanina i emocje mnie wymęczyły. Mimo dwudziestej drugiej, postanowiłem się położyć. Kiedy zasypiałem myślałem tylko o nowej pracy. Zastanawiało mnie co będę tam robić, czy zepsuję wiele rzeczy i kiedy mnie wyleją. Nie należę do optymistów. Cóż... Na szczęście nie miałem zbyt wiele czasu na czarne myśli. Zasnąłem...
- Skręć w prawo! Potem trzysta metrów - prosto!
Zerwałem się, a moja ręka wystrzeliła w stronę nawigacji. Serce biło mi jak szalone, oddech przyspieszył. Co to miało być! Spojrzałem na nią zaspanym. Jakoś pierwszy mi się rzucił czas, który wskazywała na dwudziestą trzecią dwadzieścia cztery. A potem na miejsce, gdzie rzekomo miałem być. Kropka znajdywała się gdzieś pod koniec drogi, na skrzyżowaniu, które zamiast poprowadzić trasę prosto, urządzenie brało na około, przez las. Już bardziej wściekły niż przerażony, odrzuciłem je na podłogę, a sam poszedłem spać dalej.
Nie wiem co to było, ani jak GPS mógł tak się pomylić co do swojego położenia, ale następnego dnia nie zauważyłem nic dziwnego. Kropka wskazywała mój dom, a i ucieszyłem się nawet, że bateria urządzenia była tak żywotna. Postanowiłem jednak wyłączać je na noc. Próbowałem sobie wmówić, że to aby oszczędzać baterię. Metoda jednak zadziałała i ostatnie trzy dni mojego wolnego upłynęło bez żadnych niespodzianek.
Nadszedł pierwszy sądu. Wyjechałem półtorej godziny przed rozpoczęciem pracy, na wypadek, gdybym się zgubił. Nie było jednak tak źle. Nawigacja prowadziła dobrze, a i droga była raczej wyraźna. Tylko zgodnie z oczekiwaniami, na dziwnym skrzyżowaniu GPS chciał prowadzić w prawo, zamiast prosto. Zignorowałem go. Jego kilkukrotne powtórzenie "zawróć w lewo, potem w lewo" też.
Praca wśród tony silników i urządzeń elektrycznych była nawet fajna. Trochę musiałem poświecić oczami, kiedy czegoś nie wiedziałem i znieść parę pełnych rozczarowania westchnięć, ale szybko się uczyłem i nawet pracodawcy powoli się do mnie przekonywali. Osiem godzin pracy minęło mi w mgnieniu oka i kilka minut przed dwudziestą trzecią znalazłem się w samochodzie.
Włączyłem nawigację. Ta poprowadziła mnie do domu naokoło, przez las. Tak jakby ta prosta droga od skrzyżowania do firmy nigdy nie istniała. Zignorowałem urządzenie. Potrzebowałem jej potem, w tych bardziej zawiłych partiach drogi. Rzuciłem GPS'a na fotel pasażera i ruszyłem w trasę.
Byłem pewien, że nawigacja zacznie mnie prowadzić do domu. Ale tak się nie stało. Na skrzyżowaniu kazała mi skręcić w lewo, w ten przeklęty las.
- Skręć w lewo! Potem trzysta metrów - prosto!
Trzysta metrów? Przecież ta droga między drzewami ciągnęła się co najmniej kilka kilometrów. Zataczała łuk dookoła jakiegoś pagórka i prowadziła prosto do mojej firmy. Taka trochę bez sensu trasa.
Minąłem skrzyżowanie, jadąc po swojemu. Czekałem, aż trasa nawigacji się zaktualizuje.
- Zawróć w lewo, potem, w prawo!
- Nie - odburknąłem. - Pogięło cię?
- Zawróć w lewo - odezwała się znowu.
Zatrzymałem samochód. Musiałem nie przestawić trasy do domu. Wziąłem urządzenie i sprawdziłem ustawienia... Faktycznie. Punkt docelowy wskazywał na tą dziwną ulicę ciągnącą się przez las. Te chińskie GPS'y... Ustawiłem znów na dom.
Ruszyłem. Nawigacja rozpoznała kierunek ruchu.
- Cztery kilometry prosto, potem, w prawo.
- No! - Zawołałem z zadowoleniem.
Nie minęło nawet kilka minut.
- Zawróć w lewo!
Serce zatrzepotało mi ze strachu. Znowu zatrzymałem się na poboczu i sprawdziłem urządzenie. Punkt miała tam gdzie wcześniej, na tej dziwnej drodze.
- Ty durna, elektroniczna krowo! - Krzyknąłem.
Zaczynałem być podenerwowany. Nie wiedziałem, jak wrócić do domu, ale nie poddawałem się. Znów ustawiłem na dom i rzuciłem urządzenie na fotel. Nawet nie poczekało aż ruszę.
- Zawróć w lewo!
Przekląłem. Dziadostwo się zepsuło. Przyszło mi zapłacić za moje skąpstwo. Mogłem kupić normalnego GPS w sklepie, a nie od jakiegoś ruska za złotówkę... Ruszyłem mimo to. Postanowiłem jechać z pamięci.
- Zawróć w lewo!
Mówiła cztery kilometry prosto. Potem w prawo. Okej, to to jeszcze wiem.
- Zawróć w lewo!
Czekaj... Pamiętam ten przystanek. Tak! Jestem na dobrej drodze.
- Zawróć w lewo!
Dojechałem do skrzyżowania. Skręciłem w prawo. Droga była ciemna. Mijałem rozwidlenia.
- Zawróć w lewo!
Jezu, nie pamiętam tej drogi. Nigdy nie jechałem tak pod górę ani z góry. Moment... Skręcę w prawo.
- Zawróć w lewo!
Nie. Wjeżdżam w jakiś las. Nie jechałem przez żaden las. Zawracam.
- Dwa kilometry prosto, potem w prawo.
- Wal się! - Rzuciłem do nawigacji.
Zerknąłem na nią. Dalej pokazywała na drogę w lesie... Jezu! Zatrzymałem się z piskiem opon. Byłem dwa kilometry przed skrzyżowaniem. Tym, co droga na wprost prowadziła do firmy, a w prawo do lasu. Przerażony, po prostu zacząłem ją wyłączać. Nie chciałem jej słuchać!
- Pożałuj... - usłyszałem, coś pisnęło i na ekranie nawigacji zapanowała ciemność.
Patrzyłem się na nią z szeroko otwartymi oczami. Czy ona coś mówiła przed wyłączeniem, czy to tylko jakiś błąd z dźwiękiem? Otwarłem okno i wywaliłem GPS'a. Ruszyłem gwałtownie. Dyszałem ciężko, serce mi trzepotało. Wracałem do firmy. Ktoś tam musiał jeszcze być. Strażnik, współpracownicy, ktokolwiek. Spojrzałem na komórkę. Dopiero dwudziesta trzecia piętnaście.
Zaczęła robić się mgła. Przekląłem znowu. Przejechałem przez skrzyżowanie. Droga w prawo prowadziła w niemalże czarny las. Tylko raz tam zerknąłem i za żadne skarby nie miałem zamiaru tam wjeżdżać. Po kilku minutach dojechałem pod bramę. Była zamknięta na głucho. Bałem się wychodzić. Biała mgła wirowała wolno nad czarnym asfaltem, pobliskie drzewa szumiały złowrogo, wiatr jęczał. Ale w stróżówce i tak nikogo nie było. Ta firma miała w ogóle wynajętą jakąś ochronę? Przekląłem. Nie miała. Jeden ze współpracowników o tym mówił. W placówce nikogo już nie było. Wziąłem głęboki oddech. Spróbowałem się uspokoić. Przecież powrót nie mógł być taki trudny. Musiałem się tylko kierować w dobrym kierunku. Po za tym, mogłem przecież wykorzystać mapę wgraną do GPS'a! Ręką chciałem chwycić urządzenie na fotelu, ale nic nie znalazłem. Zaskoczyło mi, zamrugałem oczami. Czy ja naprawdę to wyrzuciłem? Ruszyłem szybko w tamto miejsce, ale już z daleka widziałem, że na środku przeklętego skrzyżowania coś leży, świecący się monitorek. Tutaj to wywaliłem? Nie pamiętałem. Czułem, że wyjście z auta to bardzo zły pomysł. Dlatego zatrzymałem się tuż obok i siedząc, chwyciłem GPS'a przez otwarte drzwi. Wytyczona trasa prowadziła w las. Godzina wskazywała dwudziestą trzecią dwadzieścia dwa.
- W lewo! - Przemówiło urządzenie.
Nie wierzyłem w to, co robię. Zarzuciłem jedynkę i powoli wjechałem w las. Było tak przenikliwie ciemno, że nawet długie światła niewiele pomagały.
- Trzysta metrów, do celu!
Zbierało mi się na płacz, trzymałem kierownicę tak mocno, że myślałem, że ją wyłamię. Oddychałem szybko, płytko. Bałem się rozglądać.
- Dwieście metrów, do celu!
Wytężałem wzrok, ale tylko przed siebie. Zaświeciłem światło w kabinie. Chciałem mieć jasno, chciałem światło. Jezu, co ja robię...
- Sto metrów, do celu.
Jechałem dwadzieścia na godzinę, ale zacząłem zwalniać. Nie chciałem dojechać do celu. Bałem się. Nie chciałem też patrzeć na ekran GPS'a. Nie. Chciałem stamtąd odjechać!
- Jesteś u celu.
Spojrzałem mimowolnie na zegarek, tak jak to się robi, żeby sprawdzić, czy dojechało się na czas. Dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery.
Usłyszałem ryk silnika. Potem zobaczyłem światła z naprzeciwka. Auto jechało prosto na mnie. Wrzuciłem wsteczny, z piskiem zacząłem cofać. Zjechałem z asfaltu i uderzyłem tyłem w drzewo. Obce auto odbiło w ostatniej chwili i wpadło w poślizg. Pisk opon. Samochód wypadło z drogi, wyrżnął z hukiem bokiem w drzewo. Nagle wszystko ucichło. Tylko światła rozbitego pojazdu mrugały z małymi trzaskami i nagle zgasły.
Otrząsnąłem się, wypadłem z samochodu i podbiegłem do obcego auta. Zawinęło się dookoła drzewa od strony kierowcy. Nie dotarło do mnie, że nikt nie miał szans tego przeżyć. Próbowałem otworzyć drzwi z drugiej strony, ale się zakleszczyły. Wyciągnąłem komórkę, drżącymi palcami wykręciłem sto dwanaście. Sygnały połączenia ciągnęły się w nieskończoność, zajrzałem do środka, ale było ciemno. Ciemno jak nigdy nie widziałem. Jakby sama istota czerni była zamknięta w tym samochodzie.
- Komenda powiatowa w Tarnowie.
- Ja... Tu był wypadek! Samochód, cały zmiażdżony! - Wyjąkałem. Nie myślałem, nie wiedziałem co się dzieje.
- Gdzie to się stało?
- Jezu, nie wiem! Było skrzyżowanie, i skręt w prawo, w las!
- Proszę zachować spokój, namierzymy pana. Wysyłam jednostkę. Czy ktoś jest ranny...
Oczywiście, że był ranny. Ktoś, kto prowadził ten samochód nie miał szans przeżyć. Najpierw przyjechała policja z pogotowiem, próbowali dostać się do wraku. Kilka minut później pojawili się strażacy z ciężkim sprzętem. Otwarli auto. Wiecie co się okazało? On tam był już od tygodnia. Od tygodnia! Tę drogę na wprost, którą nawigacja ignorowała, wybudowano dosłownie kilka tygodni wcześniej. Miała być skrótem, żeby nie trzeba było przedzierać się przez las. Nikt już starą trasą nie jeździł. Nikt nie znalazł nieszczęśnika, który rozsmarował się na drzewie.
Polica szybko ustaliła co się stało. Tamtego feralnego dnia padało. Mokra nawierzchnia, zbyt duża prędkość. Jak zwykle. Samochód wpadł w poślizg. Tak jak widziałem. Lekarze stwierdzili godzinę zgonu. Dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery. Ale wiecie co jest najgorsze? We wraku znaleziono pudełko od nawigacji. Tak. Dokładnie tej, którą kupiłem na Allegro. Potem sprawdziłem. Użytkownik Tothart nigdy nie istniał...
Wiem, że mi nie uwierzycie. Ale musiałem tym się z wami podzielić. Nawet jeśli uważacie, że to bujda, przynajmniej mnie wysłuchaliście... Dzisiaj znów nie zasnę. Dwudziesta trzecia dwadzieścia cztery. Nawigacja ponownie się zaświeciła...
1 komentarze:
Nie będę się tutaj rozwodzić nad jakimiś drobnymi błędami, literówkami i innymi takimi pierdołkami. Powiem tak: JEST DOBRZE! Wciągnąłem się w tą historię, która została opowiedziana w ten sposób, w jaki powinna zostać przedstawiona. Lubię horrory nie za zmutowane stonki, które straszą nas na ekranach telewizorów, ani za wampiry, których motyw przewija się przez karty kilkusetnych tomów. Dla mnie liczy się klimat grozy i element zaskoczenia i niedopowiedzenia w końcówce. Wszystko to dostałem w tym opowiadaniu. Nie chcę za bardzo słodzić autorowi, ale wyszedł mu kawał dobrej roboty.
Prześlij komentarz