Postój przedłużył się nam
nieco, a to dlatego, że Aaron złapał grypę czy inne cholerstwo.
Na szczęście znaleźliśmy ciepłe koce, trochę leków i ( o
dziwo) masę żywności. Gospodarz był tak uprzejmy, że zostawił
nam do dyspozycji spiżarnię, wypełnioną po uszy suszonymi
kiełbasami, wędlinami i pyszną kaszanką. Prawdziwa Polska
gościnność. Szkoda, że całą rodzinę znaleźliśmy zmienioną w
zombie, które błąkały się bez celu po podwórku. Naprawdę,
wielka szkoda, że musieliśmy im rozwalić czaszki.
- Kurwa! Co my zrobiliśmy, dlaczego
uciekliśmy? - Jan stracił nagle panowanie nad sobą. Widocznie
dusił to już w sobie jakiś czas. - Kurwa! Dlaczego was
posłuchałem!?
- Nie jęcz! - Mruknąłem cicho. -
Teraz zebrało Ci się na wątpliwości? Nie miałeś ich wtedy, jak
"hodowaliśmy" dzieci, żeby potem je usmażyć i zjeść?
To było pojebane! - Musiałem nim wstrząsnąć, nie mogliśmy sobie
pozwolić, aby załamał się psychicznie. Był moim kompanem, ale
jeśli przez niego mielibyśmy się wpakować w kłopoty, nie miałbym
wyboru.
- Kurwa! Kurwa! Co my teraz zrobimy?
Nie damy sobie rady! - Chwycił głowę rękami i zaczął się
trząść.
Nie sądziłem, że może popaść w
taki stan, zwłaszcza teraz, gdy wreszcie znaleźliśmy schronienie.
Może to nie był dobry pomysł, aby zabierać go z nami? Jest
zręczny i potrafi po cichu otwierać zamki, ale w starciu z
zombiakiem leje w portki. Do tej pory zastanawia mnie, jak udało mu
się tyle przetrwać.
- Możecie się zamknąć? Chcę
spać! - Słowa Aarona ucięły naszą kłótnię, ale mina Jana
zdradzała objawy paniki. Oby szybko otrząsnął się z tego stanu.
Świat się zmienia i nie ma w nim miejsca na niestabilność.
Następnego dnia Aaron poczuł się
na tyle lepiej, aby wstać z łóżka. Wykorzystałem fakt, że
chociaż jeden z nas będzie trzymał wartę (Jana nie brałem pod
uwagę) i poszedłem rozejrzeć się po okolicy.
Była wiosna, a wioska zdawała się
być opustoszała nawet przez zombie. Tylko kilka z nich pełzło w
moją stronę, ale szybko skracałem ich "żywot"
zmieniając ich mózgi w miazgę. Robiłem to już niemal odruchowo,
ręka z nożem sama kierowała się w stronę ich głów. To była
dla mnie rutyna. Zwyczajnie przywykłem do tego. Odkąd to wszystko
się zaczęło zabiłem w cholerę martwiaków. Nawet boję się
myśleć o tym, że to kiedyś byli ludzie. Staram się po prostu
ignorować ten fakt - inaczej bym zwariował.
Tak jak myślałem - w mieścinie
był malutki sklepik. Wraz z początkiem epidemii trupów (sam tak ją
nazywam) wybuchły zamieszki. To normalne, gdy ludzie widzą chaos i
nieporządek od razu dają się mu pochłonąć. Tylko w tamtym
okresie niewielu myślało, aby kraść jedzenie i wodę - dlatego
teraz gryzą glebę. Drzwi sklepu były otwarte, a w progu leżał
zombie. Nożem upewniłem się, że nie stanowi już zagrożenia i
wszedłem do budynku.
Na półkach leżał tylko kurz.
Ktoś już wcześniej musiał splądrować ten budynek, co
wyjaśniałoby też w pewnym sensie kwestię niskiej populacji
zombie. Przeszukałem jeszcze zaplecze, ale znalazłem tylko kupę
gówna. Trochę się zawiodłem, że moje poszukiwania okazały się
bezowocne. Jestem człowiekiem, który stara się myśleć
przyszłościowo. Nawet jeśli teraz żyjemy w miarę dostatnie,
opychając się suszonymi kiełbasami i pijąc świeżą wodę ze
studni, to przecież kiedyś będziemy musieli się stąd wynieść.
Musimy zacząć rozglądać się za konserwami i wodą butelkowaną.
Jak tylko Aaron wydobrzeje, ruszamy. Kto by pomyślał... Gdy żyłem,
moim marzeniem było, żeby mieć tyle gotówki, aby sklepy poziomu
"Biedronki" omijać szerokim łukiem. Teraz, gdy stary "ja"
umarł, moim marzeniem jest znaleźć niesplądrowany market -
stanowiący źródło zapasów, jak i będący świetną kryjówką.
Cóż, jak mawiał mój dziadek - czasy
się zmieniają.
Nagle usłyszałem strzał. Potem
drugi. I kolejny... Wszystkie dobiegały z okolicy naszego
gospodarstwa. Przestraszyłem się, bo ostrzegałem chłopaków, że
mają używać pistoletów tylko w ostateczności. Pobiegłem w
stronę naszego domu, tłumacząc sobie, że pewnie to tylko Jan
spanikował. Próbowałem oszukać własny instynkt.
Tuż przed budynkiem zwolniłem i
zacząłem się skradać. Najciszej jak umiałem. Przed tym bajzlem
pracowałem na rusztowaniach dużych budynków, więc umiejętność
dokładnego chodzenia miałem w miarę opanowaną. Kto by pomyślał,
że do czegoś mi się kiedyś przyda ta umiejętność. Zakradłem
się do okna wychodzącego na zachód. Miałem z niego świetny widok
na salon, ale to, co tam zobaczyłem zmroziło mi na moment krew w
żyłach. W środku były cztery uzbrojone w rewolwery postacie,
które celowały do leżących na ziemi Jana i Aarona. Obaj byli
nieźle poturbowani. Obok leżał ktoś, kogo nie znałem i raczej
nie będzie mi dane poznać. Miał bowiem przestrzelony w czole
kolejny oczodół. Czy w tym świecie nie zaznam już ani chwili
normalności? Nie zaznam już nigdy szczęścia? Będę skazany tylko
na przetrwanie i wieczne oglądanie się za siebie?
Nie miałem zupełnie pojęcia czemu
moi kumple jeszcze oddychają. Jeden z agresorów zadawał pytania
roztrzęsionemu nadal Janowi. Pewnie chodziło im o mnie, to by
wyjaśniało też, dlaczego jeszcze żyją. Oblałem się potem. Nie
czułem już strachu, ale paraliżowała mnie niepewność - uciec
czy ratować?
Jaki jest sens naszego życia jeśli
nie śmierć? Wkrótce wszystkich nas dopadnie, nie ważne jakimi
byliśmy ludźmi i ile osiągnęliśmy. To coś, co nas wszystkich
łączy - ludzi bogatych, biednych, zwierzęta, rośliny... Bo
przecież po śmierci opuszczamy ten padołek, naszych bliskich i
przyjaciół. Tracimy wszystko. Więc jaki jest sens tego życia?
Może odpowiednie przeżycie tych chwil, które zesłał nam Bóg,
kimkolwiek, albo czymkolwiek on jest? Postępowanie w taki sposób,
aby być gotowym na wkroczenie w nową ścieżkę, którą poznamy
dopiero po przejściu bariery śmierci? Kiedyś się tego dowiem, ale
na pewno nie teraz. Nie chcę umierać. Nie dam się zastrzelić
ratując dwójkę niedawno poznanych ludzi. Uciekłem ratując trochę
zapasów ze spiżarni, której napastnicy jeszcze nie zdążyli
odkryć. Nie wiem czy postąpiłem słusznie nawet nie próbując ich
ratować, ale chyba liczy się to, że nadal żyję, prawda?
0 komentarze:
Prześlij komentarz